Zupełnie nie jak przystało na nowoczesne matki, odrabiam z dziećmi zadania domowe. Ups.

Bawią mnie deklaracje matek, które głośno postulują, że nie odrabiają z dzieckiem prac domowych, bo to przecież nie ich praca, a one same już do szkoły chodziły. Chwalenie się, że nie wiem, jak nazywa się nauczycielka mojego dziecka, ani co ono aktualnie w szkole robi, nie jest w moim stylu. Takie podejście według mnie wcale nie uczy odpowiedzialności, a jest jedynie formą dziwnie pojmowanego lenistwa, braku uwagi i cholera jeszcze wie, czego. Odrabianie z dzieckiem zadań nie jest oznaką nadopiekuńczości rodzica, a raczej jego zorientowania na dziecko i jego potrzeby.
Możliwe, że są to też przechwałki idealnych matek. Tych samych, które po porodzie wskakują w dżinsy z liceum i nie schodzą z własnoręcznie wydzierganego dywanu, na którym robią z dzieckiem prace ceramiczne i doświadczenia fizyczne, tuż po ugotowaniu trzydaniowego obiadu i szybkim ogarnięciu chaty w stylu scandi. Nie robię zadania, bo moje dziecko jest geniuszem i radzi sobie samo. Nie robię zadania, bo moje dziecko jest na tyle wewnętrznie sterowane, że po prostu samo pamięta, ba, dopomina się i robi na zapas. Nie robię, bo po co. Dopchnęłam go do szkoły, to niech sobie teraz radzi samo.
Hmmmm.
Moje dzieci są zwyczajne. I ja też. Szkoła to nie przelewki. To teraz trzeba wyrobić dobre nawyki i zadbać o odpowiednią bazę wiedzy. Kiedy te podstawy opanujemy i w dziecku wyrobimy przyzwyczajenie odrabiania prac, pamiętanie o zabraniu potrzebnych rzeczy, z czasem będziemy odcinać kupony. Jak na razie nie sądzę, aby sześciolatek potrafił prawidłowo zarządzać swoim czasem. I aby rzeczywiście marzył o uczeniu się kaligrafii tak po prostu sam od siebie, dla siebie.
Ale.
Jest ogromna przepaść pomiędzy odrabianiem zadania Z DZIECKIEM, a ZA DZIECKO. Ogromna różnica w POMOCY, a WYRĘCZANIU. I jak tej piosence, trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie dość i rzeczywiście oczekiwać, że dziecko samo zadba o swoje obowiązki. A jak nie zadba, no to trudno. Jak raz nie będzie mogło pływać na basenie, bo zapomni stroju, kolejny raz będzie lepiej pamiętało. Jak raz będzie świeciło oczami przed nauczycielem, bo nie odrobi zadania, może kolejny raz sobie o nim nie zapomni. Jak raz poświęci całą niedzielę na nadrobienie zaległości, może następnym razem lepiej rozłoży swoją pracę.
Osobiście nie wyobrażam sobie pozostawienia moich dzieci samopas z trudnym orzechem do zgryzienia, jakim jest wczesna edukacja. Wczesna, czyli ta na poziomie podstawowym. Z dzieci, które do 5 roku życia nastawione były raczej na zabawę i beztroskę, maluch z dnia na dzień przeistacza się w ucznia, od którego wymaga się uwagi, siedzenia w ławce, skupienia i zapamiętywania coraz to nowych partii materiału. Nowych, bo przecież w szkole nauczyciel goni z materiałem, a wcale nie ma możliwości pochylenia się nad każdym uczniem. Zakłada się natomiast, że to, co wymaga poświęcenia dodatkowej uwagi czy czasu, zostanie nadrobione w domu.
Nie wiem w jaki sposób moje dziecko, uczące się dopiero czytać, miałoby to opanować samodzielnie? Jeśli przeczyta źle jakiś wyraz, kto go skoryguje, jeśli mnie obok zabraknie? Kto i kiedy sprawdzi, czy moje dziecko potrafi czytać ze zrozumieniem? To samo tyczy się pisania. Jeśli jakiś wyraz jest źle napisany, po to ja jestem obok, żeby ten błąd dziecku pokazać, wytłumaczyć i pomóc w jego poprawieniu. Czy nie na tym polega nauka? Że też nie wspomnę o nauce koncentracji.
Nie zgadzam się również ze stwierdzeniem, że pięcio, czy sześciolatek, bez żadnej pomocy rodzica będzie pamiętał absolutnie o wszystkim – zdrowym śniadaniu, przyborach szkolnych, książce, którą trzeba oddać do biblioteki, pieniądzach na wycieczkę, butelce z wodą, stroju na basen, harmonogramie na każdy dzień tygodnia, a po szkole bez przypominania siądzie do lekcji, które odrobi bez żadnej pomyłki, od kopa, od pierwszego dnia pierwszej klasy.
Ja wolę (i chcę!) być zorientowana w tym, co aktualnie przerabiają moje dzieci. Dzięki temu są przygotowane, nie są zdezorientowane, a ja mogę im pomóc zrozumieć wiele kwestii, znacznie wychodząc poza ramy tego, co przerabiane jest w szkole, traktując jednak program szkolny jako wyznacznik. Tutaj, gdzie mieszkamy, od rodziców wręcz wymaga się pomocy dzieciom. Codziennie wypełniamy dziennik czytania, który dostaliśmy w szkole, w którym i dzieci, i rodzice, robią notatki. Jest to forma komunikacji na linii dziecko-nauczyciel-rodzic. Zapisujemy nasze spostrzeżenia, zrozumienie lektury, trudności, jakie napotykamy, dzieci wklejają naklejki, rysują uśmiechnięte buźki, kiedy książka przypadnie mu do gustu. Dzięki temu nauczyciel wie, jakie lektury dziecko powinno czytać, żeby pasowały do jego poziomu i nie prowadziły do zniechęcenia lub znudzenia. W jaki sposób moje dzieci, uczące się dopiero pisać, miałyby same wypełniać taki dzienniczek? Mamy też za zadanie uczyć dzieci pisać, co w moim wydaniu sprowadza się zwykle do dyktanda, a potem korygowania słów napisanych nieprawidłowo. Dzieci każdego tygodnia dostają 10 słów do opanowania. Na wywiadówce nauczycielki poinformowały nas, że w tym roku dzieci mają za zadanie opanować liczenie do 100. Poprosiły, abyśmy i w tym pomagali dzieciom. Gramy więc w aucie w różne gry (np. po kolei liczymy do 100 po 2, po 5, odliczamy od 50 w dół, itp.), bawimy się w sklep, dajemy dzieciom słupki do rozwiązania. Nie wiem w jaki sposób można nauczyć się liczyć, pisać czy czytać, jak tylko systematyczną pracą. W domu. Bo szkole nie ma przecież czasu.
Nigdy nie będę dzieciom pisała wypracowań, robiła za nie projektów ani czytała im lektur szkolnych na głos, żeby było szybciej. Nie będę ich biczować za oceny i krzyczeć przy odrabianiu zadań. Nie będę zmuszać, nie każdy musi mieć świadectwo z paskiem. Nie będę dziesięciolatkowi grzebać w plecaku. Stworzę im jednak najlepsze, jakie tylko są w mojej sytuacji możliwe, warunki, do opanowania podstaw, które ułatwią im życie.
Rutyna to coś, czego mozolnie uczyliśmy dzieci przez ostatnie kilka lat. Teraz uczymy dzieci, że najpierw należy zająć się obowiązkami, dopiero później zabawą. I to właśnie chcę osiągnąć, siadając z dziećmi do odrabiana zadań każdego popołudnia po szkole. Skupiam swoją uwagę na szkole i uczę tego samego dzieci. Jest nauka, jest zabawa, jest nicnierobienie. Po trzech tygodniach same już o tym pamiętają, a moja pomoc ogranicza się do ewentualnego korygowania błędów. Mnie w szkole pomagał tata, który od pierwszej klasy po prostu się koło mnie kręcił. Tłumaczył, jak czegoś nie rozumiałam, słuchał czytanych na głos lektur, poprawiał, robił dyktanda. Nie za mnie, a ze mną. Nie miałam nigdy problemów z nauką, a tym bardziej z samodzielnością. Oczywiście z czasem ta pomoc ograniczyła się do tego, że zwyczajnie mogłam spytać, kiedy czegoś nie rozumiałam, ale w klasach 1-3 tata był obok, pomagał, naprowadzał, chwalił. Teraz sama robię to samo.
Smutne wydają mi się deklaracje rodziców, którzy wzdychają mówiąc „nie ślęczę nad lekcjami”. Szczerze powiem, że strasznie to dla mnie kiepski przykład dla dzieci, ja nie traktuję tego jak ślęczenie. Mało tego, jest to dla mnie w większości przypadków przyjemność, móc obserwować jak moje dzieci same czytają czy piszą wymyślane przez siebie zdania. To jest dobry wspólny czas i wcale nie zgadzam się z tezą, że musi być katorgą. Jasne, czasami są przeszkody, ale właśnie dlatego ja jestem obok, żeby pomóc je dzieciom przeskoczyć. Nie będę robiła tego wiecznie, ale na początku drogi szkolnej uważam to za swój obowiązek. I jeszcze jedno – nie mówię nigdy, że mamy coś zadane, bo to dziecko ma zadanie, nie ja. Ja tylko pomagam, jak trzeba i kiedy trzeba.
Nie jestem psychologiem, nie znam się na dzieciach. Uważam jednak, że każde dziecko jest inne, każdy rodzic ma swoje priorytety, a rodzicielstwo to kwestia znalezienia własnej drogi, odrobina intuicji, nie ślepe podążanie za modą. Wybrałam świadomie i chcę pomagać dzieciom na każdym kroku i nie mam zamiaru się od tego wymigiwać, żeby potem uchodzić za nowoczesną, wyluzowaną matkę. Będę zawsze zainteresowana tym, co dzieje się w życiu moich dzieci. Tak się składa, że aktualnie jest to szkoła.
Zdjęcie: źródło.
Dziękuję, że tu jesteś! Mam nadzieję, że ten tekst był dla Ciebie wartościowy. Jeśli masz ochotę, zostaw po sobie ślad:
– Zaobserwuj mnie na Instagramie i dołącz do mojej społeczności, gdzie znajdziesz całą masę wzruszeń, przepisów, promocji i podpowiedzi! Odpisuję na komentarze i wiadomości, więc pisz do mnie śmiało!
– Zostaw tu komentarz, porozmawiajmy! Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim też ze znajomym. To dla mnie ogromna motywacja do dalszego tworzenia.
– Zapisz się do mojego newslettera, dzięki temu będziesz na bieżąco i nie ominą Cię żadne sekrety przeznaczone tylko dla najwierniejszych czytelników.
– Zerknij do mojego sklepu, znajdziesz tam moje bestsellerowe e-booki i produkty niespodzianki!
Mam tak samo. Jedynie martwi mnie to, ze nie mogę korygować w pełni czytania, bo jezyk francuski nie jest moim językiem ojczystym i musiałam się go sama nauczyć. Ale wierze trochę w intuicje mojej córki ?
Poza tym myślałam,ze tylko tutaj (ch) dają wyrazy do nauczenia na pamięć, a potem są z tego dyktanda…ciekawe podobieństwo ?
To chyba taki system nauczania, podobnie jest w wielu krajach. U nas nie mówi się „na pamięć”, chodzi raczej o przyswojenie tych słówek, ale nie ukrywam, trzeba się uczyć na pamięć, bo angielski jest często nie logiczny, na przykład, po jaką cholerę w słowie like czy come na końcu jest e? I weź to wytłumacz dziecku. No jest tak i tyle, trzeba zapamiętać.
Nasuwa mi się porównanie do bezstresowego wychowywania dzieci, które ktoś kiedyś trafnie określił; ono jest bezstresowe dla rodziców, którzy dzieci mają w nosie. I takie same lenistwo, a wręcz niedbalstwo widzę w niepracowaniu z dzieckiem. Ja nie angażuję się w sprawy szkoły (nie należę do Rady Rodziców, nie chodzę na kiermasze) ale dbam o moje dziecko i poświęcam mu czas. Synowie zabierają też do szkoły wykonane prace w domu, upieczone ciasta itp., bo przecież nie chcę, aby z mojego powodu (lenistwa i tyle) było w odosobnieniu. Zależy mi też na tym, aby dobrze się uczyli i chce im tłumaczyć świat. Jeśli nie chcesz spędzać czasu z dzieckiem (zarówno na zabawie jak i jego pracy), nie zasługujesz na to, by być rodzicem.
Poza tym jakie dziecko jest dumne, jak przyniesie do szkoły ciasto upieczone przez mamę, a w pracy domowej pomagał tata? Według mnie to jest idealny przykład więzi. Ja się z dziećmi nie potrafię niektórymi rzeczami bawić. Ale mogę im godzinami czytać, możemy razem gotować, możemy chodzić na wycieczki, malować, czy też właśnie odrabiać razem zadanie domowe. Każdy musi znaleźć coś dla siebie i jakoś się w tym rodzicielstwie odnaleźć.
Wlasnie ostatnio w metrze zaczelam orientacyjnie liczyc, ile ciast zanioslam do szkol i przedszkol. Na dziecko / na rok wypada ok. 5 (urodziny, festyn letni, Wigilia, czasem dodatkowe okazje jak pokazanie efektow projektu czy przedstawienie), czyli gdyby tendencja sie utrzymala, to bedzie jakies 160 do matury. 🙂 Ja tez sie tak angazuje – zawsze pieke, zrobie salatke, ponadziewam owocowe szaszlyki, czy kupie co tam trzeba z listy, bo nie moge inaczej zainwestowac czasu w szkole z racji pracy. Raz szylam woreczki na kalendarz adwentowy, bo … nie bylo innych ochotnikow. I kostium uszyje na balik, zawsze przebieraja sie za to co chca (oczywiscie czasem kosztem zarwanej nocki, ale super widziec usmiech corki bedacej Susi z „Zakochanego Kundla”, czy synka jako lisa) i urodzinki wyprawie z pomyslem (planowane kilka miesiecy wczesniej). Takie kreatywne zadania sprawiaja mi wielka frajde. Ale nie bede w trojce klasowej i nie zajrze do tornistra corki, bo wybralam inne priorytety.
My mieszkamy w Niemczech a moja córka chodzi do 3 klasy. U nas nauczyciele wręcz prosili rodziców aby ci nie pomagali dzieciom w lekcjach, ponieważ wtedy nauczyciel nie widzi co dziecko tak naprawdę już umie a co pomogli mu rodzice. Ale nie oznacza to że w ogóle się nie interesuje co tam dzieci robią ? Ćwiczymy równe pisanie (u nas straszny problem), staramy się aby lekcje były odrabianie o tej samej porze, gdy córka skończy lekcje sprawdzam czy napewno wszystko odrobiła,czy wszystko spakowała na następny dzień. A z racji tego że córka niema lektur szkolnych, czyta wieczorami bajki po niemiecku ?
No i super. Jak dla mnie na tym właśnie polega pomoc. Nie chodzi mi o pomaganie w stylu zrobię za Ciebie, bo to wydaje mi się pomyleniem pojęć.
Wydaje mi się, że w tym wpisie pomylone są dwa pojęcia – pomaganie dziecku w rozwoju i robienie z nim czegoś, co ono samo jest w stanie zrobić. Jeżeli dziecko sobie z czymś nie radzi, to chyba każdy rodzic mu pomaga? Rodzice, którzy mówią, że nie odrabiają z dziećmi lekcji w domyśle chyba dają do zrozumienia, że ich dzieciom NIE TRZEBA pomagać, a nie że lekceważą ich problemy? I to chyba oczywiste, że samodzielność w nauce przychodzi z czasem? Ważne natomiast jest to, aby dzieci zachęcać do samodzielności, a nie kontrolować je na każdym kroku, dając do zrozumienia, że same niczego nie ogarną. W pewnym momencie rodzic musi się zacząć odsuwać i dawać dziecku więcej wolności i powinno się to zrobić wcześniej, niż większości osób się wydaje. Ja znam osoby, które „pomagają w nauce” swoim 14-latkom, bo przecież dziecko sobie samo nie poradzi. Trzeba po prostu poszukać złotego środka – dążyć do tego, aby dziecko było NAJBARDZIEJ SAMODZIELNE, jak tylko w danej chwili potrafi. I nie bać się tego. Bo to zazwyczaj rodzic boi się, że dziecko sobie nie poradzi i dlatego kontroluje, pilnuje. Uwierzmy w swoje dzieci, pozwólmy im uczyć się odpowiedzialności, popełniać błędy. Można to robić w każdym wieku, nawet 3-4 lat, w takim zakresie, w jakim dziecko jest to w stanie ogarnąć. I później sami się zdziwimy, jakie będzie samodzielne jako 7-8 latek.
Właśnie o to chodzi, że Ci rodzice nie pomagają, bo uważają, że dziecko z założenia dostaje zadanie, z którym sobie ma poradzić, a jak sobie nie radzi to to jest sygnał dla nauczyciela. Tylko ja się pytam – czy wszystkie dzieci są identyczne? Oczywiście, jestem na tak jeśli chodzi o samodzielność i masz zupełną rację – rodzice na wyrost chcą dziecko wyręczyć, ze strachu i trochę z braku czasu. Ja to rozumiem i nie zawsze krytykuję, bo czasami po prostu nie wyrabiamy na zakrętach i wolimy sami szybciej niż pozwolić dziecku, a potem nie dość, że musieć samemu, to jeszcze niejednokrotnie robić podwójnie, bo korygować błędy dziecka, lub sprzątać po nim bałagan. Ale nie ma wyjścia. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Trzeba się zawziąć, przeczekać, a potem cieszyć się z postępów.
Hm, to ja się wypowiem, jako mama – nauczyciel – filolog j. polskiego. Wiem i rozumiem, że w każdym kraju jest inne podejście do oświaty i edukacji. W Polsce, jest różnie, zależy dużo od szkoły i nauczycieli. Niestety często nauczyciele odbębniają lekcje a nauczyć muszą rodzice, również często zadania domowe są ponad siły dziecka. I wówczas matki nazywają uczenie, pomaganie – ślęczeniem.
Druga sprawa: to świetnie, że ma Pani, Pani Dagmaro, tyle energii, że wspiera Pani trójkę dzieci na raz (ten sam etap edukacji), ponieważ, gdyby były w różnym wieku, mogłyby starsze pomagać młodszym itp.
Niech moc będzie z Wami i pozytywna energia 🙂
Pozdrawiamy (już z domu – wróciłyśmy ze szpitala) 😀
Cieszę się, że ze zdrowiem lepiej! Byle do wiosny!
Dziękujemy 🙂
Moja mama siedziała przy mnie tak do czwartej klasy i chyba dokładnie tyle zajęło mi po prostu wyrobienie w sobie nawyku uczenia się i całej obowiązkowosci, która w dużej mierze kształtuje później nasza kariere. Dzieci mogą odrabiać lekcje same, ale mogą to robić starannie albo byle jak. Strzelam, że same z siebie wybiorą to drugie . A właśnie o uniknięcie tej bylejakosci chodzi, bo sami wiemy jak się żyje i pracuje z ludźmi, którzy wszystko robota byle jak
Dokładnie też mi o to chodzi. I jeszcze ludzie, którzy chodzą na skróty. Bądźmy szczerzy – samodyscyplina to nie jest cecha wrodzona.
Dwa ostatnie zdania to chyba kwintesencja mojego podejscia do bycia mama 🙂
W Niemczech jest od jakiegos czasu „moda” na to, ze dzieci nie dostaja zadnych zadan domowych. A jak dostaja to odrabiaja je w szkole. Tak, ze rodzic nie ma pojecia, co jest przerabiane w szkole. Syn mojej kolezanki ma wrecz zabronione zabieranie ksiazek czy zeszytow do domu.
W naszej szkole na szczescie jest dosc tradycyjnie i dzieci dostaja normalne zadania domowe i od 1-szej klasy nauczycielka prosila o cwiczenie czytania w domu itp.
Moj syn od poczatku wie, ze szkola to jego „praca” wiec stara sie myslec o tym, zeby pamietac o swoich obowiazkach. I to „stara sie” jest dla mnie kluczowe, bo wiadomo, ze kazdemu zdarza sie cos zapomniec a w jego wieku potrzebuje zwyczajnie mojego wsparcia w niektorych sprawach.
Takze kiedy on odrabia swoje zadania domowe jestem zawsze gdzies kolo niego, czasami siedze obok i robie swoja robote papierkowa. I bardzo lubie odpowiadac kiedy zadaje mi jakies pytania, moze masochistka jakas ze mnie? 😉
Ale musze tez napisac, ze w swojej klasie syn ma kilkoro dzieci, od ktorych rodzicow dostaje prawie co dwa dni wiadomosci o zadania domowe. Dwojka dzieci to juz w ogole dzwoni na moj telefon i prosi mojego syna do telefonu, zeby powiedzial co jest zadane…takze ten :)))))
Trochę żal tych dzieci – przede wszystkim dlatego, że mają jakby chaos. Albo nauczyciele nie mówią wyraźnie co jest zadane, utwierdzając się w przekonaniu, że każdy uczeń zrozumiał, albo nie zostały nauczone właśnie tej obowiązkowości.
Pewnie, ze zal, ale tak szczerze to…one juz sie do tego przyzwyczaily. W koncu to juz 2 semestr 2 klasy wiec czasu na wyksztalcenie nawykow bylo duzo i u nich te nawyki wyksztalcily sie, ale niestety wlasnie takie – zamiast chwile uwazac na lekcji (nauczyciele bardzo wyraznie mowia, co jest zadane, jest to rowniez napisane na tablicy i dzieci wpisuja te zadania do specjalnego dzienniczka) maja zakodowane to, ze oni nie musza , bo pozniej albo mamusia bedzie wysylac wiadomosci z zapytaniem do innych albo one same zadzwonia i sie dowiedza…
Jestem jak najbardziej za siedzeniem z dzieckiem przy pracach domowych przynajmniej do czasu kiedy wyrobi sobie ta obowiazkowosc ze codziennie trzeba, a to dla kazdego pewnie bedzie w innym wieku. A potem sprawdzac czy odrobilo prawidlowo i czy spakowalo wszystko. Od malego mialam wyrobiona ta obowiazkowosc zeby zawsze byc przygotowanym i to wlasnie zawdzieczam mamie, ktora bedac nauczycielka, wlasnie tego nas uczyla. Chociaz bardziej pamietam jak sleczala wlasnie nad zeszytami i poprawiala prace uczniow (uczyla polskiego) ?
A tak na marginesie to w Stanach przeraza mnie to, ze juz w przedszkolu dzieci ucza pisac? Corka ma trzy lata i juz od wrzesnia jest w klasie gdzie daja dlugopis do reki i po kropeczkach ciagna linie liter. Nigdy nie chodzilam do przedszkola w Polsce wiec nie wiem jak bylo ale nie pamietam zebysmy w zerowce sie juz uczyli duzo. A mielismy wtedy 6 a nie trzy. Ale stara jestem moze nie pamietam ? Moze to i dobre zwazajac na fakt ze w wieku 4 lat maja zerowke juz.
Dobrze pamiętasz. Tutaj w Australii jest tak jak w USA. Mnie się to wydaje akurat dobre. Czterolatek zaczyna przygodę z pisaniem i czytaniem. Jak widać niektóre dzieci nadążają rewelacyjnie, inne trochę gorzej. Wydaje mi się jednak, że tutaj do tego jest dobre podejście. Dzieci, które są wolniejsze dostają wsparcie i zapas czasowy. W przypadku Australii jest to prawie 2 lata, aż do chwili, kiedy w wieku lat 6 idą do prawdziwej 1 klasy i wtedy już wymagana jest od nich podstawa, na której przez ten rok wszyscy nauczą się pisać i czytać. Bez stresu. W PL by to nie przeszło, jest inna mentalność.
Cześć Rodzice:)
ja zadań domowych nie lubię! Maluchy są przeładowane i przemęczone.. Najpierw w szkole, w hałasie 8-10 godzin (do czasu aż rodzic dotrze po pracy do świetlicy), później szybko do domu (często w korkach, jakieś 30-40 min), w aucie młoda przysypia… W domu odrabianie zadania (nigdy nie robię tego z dzieckiem – w 1 klasie zadania mają być dostosowane do możliwości 6-7 latka, żeby umiało je samodzielnie wykonać; poza tym tego moja młoda jest taka, że gdybym usiadła z nią od pierwszych dni szkoły do zadania, to później nie byłoby szans na samodzielną naukę), w tym czasie ja szybko przygotowuję dla niej posiłek i wychodzimy na zajęcia pozalekcyjne – tylko te, samodzielnie wybrane przez dziecko, żadne tam „korki”.. czyli zuchy, tańce itp… Niedawno zdałam sobie sprawę, że moja 7latka ciężej pracuje (więcej godzin) od nas dorosłych, którzy często po (jedynie 😉 8godzinnym dniu w pracy są wykończeni… Od maluchów wymagamy uśmiechu, „grzeczności”, entuzjazmu w odrabianiu prac domowych itp… A na dobranoc jeszcze niech posprzątają swój pokój (tak, wymagam tego, ale często zadaję sobie pytanie, czy oby nie przeginam..), samodzielnie się wykąpie i uśnie…Smutno mi czasem, gdy sobie pomyślę, że nie mam recepty, ani złotego środka jak to dobrze ogarnąć.. Wydaje mi się, że spędzając 8 godz w szkole, dziecko ma wystarczająco dużo czasu aby nie musieć dostawać zadania do domu (ilu z Was oburza się, gdy musi „robotę” brać na wieczór do domu?? A przecież zdarza się to sporadycznie..). Wieczorem nie zostaje czasu na ponudzenie się, ani nawet na pobycie razem z rodziną, wspólnie z dzieckiem.. Często usypiamy nawet bez czytania bajek, bo córka jest zbyt zmęczona by słuchać.
A teraz inna rzeczywistość: moja córka chodziła do przedszkola Montessori, gdzie bez wysiłku, przez zabawę, nauczyła się płynnie czytać, pisać i liczyć (bez zadań domowych ;), nie było dyktand, ocen, korygowania błędów, ale radosna twórczość dzieciaków, śmieszne kulfony, pisanie fonetyczne (Ełropa, bapćia.. ;), liczenie (dzielenie, mnożenie również). To wszystko dobrowolnie, przy wsparciu nauczycieli, więc niektóre dzieciaki już rwały się do czytania wieku 4 lat, a inne dopiero 6ciu.
Po pierwszym semestrze tradycyjnej szkoły ze smutkiem obserwuję zmiany jakie zaszły w dziecku.. szkoła kojarzy jej się ze żmudnym obowiązkiem (chętnie cofnęłaby się do przedszkola), nagle czytanie stało się trudne (bo trzeba ćwiczyć innym sposobem, nie ważne, że się już umie w miarę płynnie czytać), pisanie również nie jest fajne, bo nagle okazało się, że każdy błąd jest niepożądany i dziecko odczuwa korygowanie jako coś negatywnego.W szkole chwali się dziecko za bezbłędne wykonanie zadania, a nie za staranie i włożony wysiłek (tak bardzo mi się podobał opis australijskiej szkoły dzieciaków Dagmary!! :)). Boje się, że młodą dopada zniechęcenie i zmęczenie.. Entuzjazm do podejmowania nowych czynności nagle zgasł. U mnie zapala się lampka, że nie umiem go przywrócić i jestem tym przerażona. Mimo wszystko, uważam, że rodzic niech będzie od kochania, a nauczyciel od nauczania. A my tym czasem szukamy recepty na dobry school-life balance.
Pozdrowienia dla Wszystkich!! 🙂
Ja raczej musiałam odrabiać lekcje sama ale mama zawsze była. Pamiętam dyktanda, które robiła nam mama…. o jejku jak ja ich nie cierpiałam ale dzięki temu nie miałam nigdy problemów z ortografią. Moje bliźniaki na razie chodzą do Przedszkola ale już razem zaczynamy pisać literki. Sami się przy tym motywują, bo bardzo chcą komputer ale mówię im, że komputer, tablet czy telefon mogą mieć tylko te dzieci, które umieją czytać i pisać HAHA na razie działa. Muszę przyznać, że nie cierpię zabaw w wojnę, strzelanie i inne wymyślone przez nich zabawy, co nie oznacza, że nie spędzam z nimi czasu. Uwielbiam jazdę na rowerze więc moje bliźniaki na 4 urodziny obchodzone w lipcu dostali rowery na dwóch kółkach na drugi dzień już opanowali na nich jazdę z górki, później tylko szlify. W domu gramy w gry planszowe, kolory, liczenie, gry zręcznościowe ostatnio zaczęłam tez ćwiczyć (niestety mimo wielu prób nie jestem w stanie ćwiczyć rano przed pracą), ćwiczę więc wieczorem razem z łobuzami. Rozkładamy matę puszczamy układ i jazda… co prawda czasem się im nudzi ale maja poczucie, że są ze mną. Zobaczymy za parę lat… życie pokaże czego zostali nauczeni. Moje dzieci mimo tego, że maja 4,5 roku potrafią same posprzątać zabawki, czy rozsypane przez siebie chrupki. Chociaż usłyszałam ostatnio, że moje dzieci mają terror w domu bo po rozsypaniu chrupek same włączają odkurzacz i sprzątają albo mnie wołają, że coś wysypali. Zrobiło mi się na chwilę głupio, pomyślałam może faktycznie sprzątają bo czasami krzyknę i to ze strachu…. ale nie moje dzieci się nas nie boją, po prostu tak zostały nauczone. Przecież ja jak coś rozsypię, rozleję czy rozbiję to po tym nie chodzę tylko od razu sprzątam bo tak trzeba, bo ja tak zostałam nauczona i tak uczę moich synów bo sami przecież się tego nie nauczą. Niestety ta osoba, która nazwała mnie terrorystką nie lubi sprzątać, a za swojego syna robi dosłownie wszystko. Mój mą stwierdził, że chciała mi po prostu dołożyć. Żyję jak lubię i nikomu nic do tego, i sprawdza się tu stare ludowe przysłowie „czym skorupka za młodu nasiąknie na starość trąci”… tak po ludowemu zakończę. Uwielbiam cię Daga!!!
A tu akurat sie roznimy. Rzeczywiscie nie pomagam corce niemal wcale, choc nie zarzekam sie, ze nie bede tego robic przy synku. Raz, ze kiedy poszla do szkoly, tylko przez pol roku bylam w domu, potem wrocilam do biura na caly etat, wiec moj dzien „pracy” zaczynal sie o piatej a konczyl o szostej powrotem do domu (ja zaprowadzalam dzieci, maz odbieral). Ale na poczatku rzeczywiscie bylo trudno to ogarnac. Stworzylysmy wiec listy, najpierw obrazkowe, pozniej pisane, na ktorych odhaczala: „Zjesc sniadanie. W PT worek ne WF. Umyc zeby itd.” Musiala przejac odpowiedzialnosc za siebie, kiedy ja biegalam po domu za zbuntowanym i nie chcacym sie ubrac dwulatkiem. 🙂
W szkole miala dzienniczek prac domowych, w ktorych zapisywane bylo wszystko, co nalezy przyniesc i inne uwagi typu, ze jutro wyjatkowo na druga godzine. Ale wiekszosc rzeczy pamietala, wiecej nawet, do mnie zazwyczaj zwracaly sie inne mamy, pytajac na grupie, czy aby na pewno ma byc zeszyt w takie linie, bo Jonas nie zapisal. 🙂 Prace domowe odrabiala w swietlicy, tu na swietlicy zostawala niemal cala klasa i byl specjalny czas na odrabianie prac. Teraz jest w gimnazjum (tutaj od piatej klasy) i wlasnie uczy sie…ze czasem trzeba przysiasc i sie nauczyc. 🙂 W podstawowce wystarczalo jej siedzenie na lekcji, teraz juz nie. No i ze trzeba przeczytac polecenia do konca, a nie rzucac sie do rozwiazania. Natomiast ja jestem … ostatnia deska ratunku – tlumacze niezrozumiale. Postepujac tak kontynuuje rodzinna tradycje – moja mama tez dawala mi wolna reke, jesli chodzi o szkole (wyrobilo to u mnie poczucie odpowiedzialnosci), natomiast to dzieki niej wiem, jak rozwiazac rownanie chemiczne i zadania z fizyki, nikt nie tlumaczyl tak dobrze, jak ona. U nas jest podobnie – kiedy corka placze z frustracji nad zadaniem z matmy, tlumacze. Raz, drugi, dziesiaty, na trzy rozne sposoby, az do efektu „aha”. Kiedy nie wie, jak korzystac z mapy, przysiade. Odpytam z listy rzek, ktore miala sie nauczyc. Ale ucze ja tez, ze… musi przelamac wstyd i dume i przyjsc do mnie, ze czasem trzeba poprosic o pomoc, dlatego staram sie panowac za soba i nie za szybko oferowac pomoc.
U nas od początku nie było typowego siadania przy dziecku jak odrabia prace domowe. Tak ustaliśmy, że praca domowa to jej zadanie nie nasze.Oczywiście jesteśmy chętni, otwarci jeśli będzie potrzebowała pomocy i czasami z niej korzysta, ale naprawdę bardzo rzadko. Nie sprawdzam codziennie czy odrobiła pracę domową. Bardziej na wyrywki. Pomagaliśmy w nauce tabliczki mnożenia( opornie szła) to wymyślałam przeróżne ciekawe sposoby na jej załapanie ;-)Przyznaję się szczerze nie zawsze wiem co dziecko ma zadane. Nie uważam to za lenistwo. Czasami córka zapomniała pracy domowej. Zdarzyło się może z 2 razy na póki co 3 lata nauki. Wydaje mi się, że każdy rodzic chce dla swoich dzieci najlepiej. Każdy ma z nas inny styl i innymi metodami chce nauczyć czegoś swoje dzieci. Z drugiej strony dużo zależy od dziecka. Jedne trzeba bardziej przypilnować inne są bardziej samodzielne. Sama widzę sporą różnice w córkach. Dlatego metody powinniśmy dostosowywać do swoich dzieci a nie do ogólnej mody. Najważniejsze aby nie oceniać innych wyborów tylko dlatego, że są innego od naszych. Bo w sumie czy na pewno wiemy dlaczego ktoś robi tak czy inaczej.